Pies Argos miał być owczarkiem niemieckim. No i pewnie by był… (choć bez rodowodu bo kupiony na przysłowiowym rynku zza pazuchy pijaczka) i uszy mu już prawie stały, gdy nagle zachorował na koci tyfus. Nocny wyjazd do weterynarza nic nie pomógł. Odszedł. Był z nami zaledwie kilka miesięcy ale w pamięci pozostanie na zawsze radosna mordka z klapniętym jednym uchem zaglądająca do kuchni zza rogu korytarza. I tylko po nim nie zostało w domu żadne zdjęcie. Nie mieliśmy jeszcze aparatu 🙁
Smutek i pusty (mimo licznego rodzeństwa) dom przez okrągły rok. Później mała sunia z uszami jak nietoperz znaleziona przeze mnie w windzie. Tak malutka, że nie mogła zejść ze schodka. Najpierw myślałam, że to piesek ale sąsiadka uświadomiła mnie, że właśnie przygarnęłam suczkę. Była śmiesznym czarno-białym psiakiem przypominającym karelskiego psa na niedźwiedzie o łapach jamnika… Przekochana, bardzo mądra i wierna psina z gracją baletnicy omijająca kałuże, by nie zabrudzić białych skarpetek.Tetka
Ludzie doradzali, że jak sunia, to trzeba ją pokryć przynajmniej raz dla zdrowia. Bzdura. Jak dziś słyszę ten bezsensowny komentarz, ostrzegam ludzi, że to nie ma sensu, że albo kryć w miarę regularnie albo wcale. Wtedy niestety byłam na tyle niemądra, że usłuchałam, Tetka miała wtedy już skończone 5 lat – no ale skoro psiarze mówią, że trzeba… Urodziła 4 śliczne szczeniaczki… i już po ich odchowaniu (gdy odeszły do nowych domów) osłabiona porodem złapała nosówkę od psa sąsiadki. Weterynarz dziwił się, bo to podobno choroba szczeniaków. Zauważyłam niepokojąco suchy nos i bardzo wcześnie rozpoczęłyśmy leczenie. Dostawała bolesne zastrzyki, po których nosiłam ją do domu… nacierpiałyśmy się obie i w dodatku bez efektu. Niedługo wystąpiły symptomy zaatakowania mózgu i musiałam podjąć najsmutniejszą decyzję jaką może podjąć osoba mająca psa. Dziś żałuję tylko, że podjęłam ją tak późno… mogłam zaoszczędzić jej cierpień… ale chciałam spróbować wszystkiego, by ją uratować. Bo zawsze łudzimy się do ostatniej chwili, że uda nam się uratować ulubieńca. Powrót z lecznicy z pustą torbą w której wiozłam Tetkę i kolejny pusty rok. Łzy w oczach, gdy na ulicy widziałam choć trochę podobnego do niej pieska. Jakieś fatum tak tracić psy…
W pracy za niecały rok kierownik podarował mi ostatnią z miotu puszystą czarną kulkę z białym krawatem. Teba Na zdjęciu przy komputerze wyglądała jak maskotka, a nie żywy pies. Teba przez pierwszy miesiąc chodziła ze mną do pracy. Leżała w szafce biurka i siusiała grzecznie na gazety, których tam nie brakowało… Była pięknym długowłosym czarnym psiakiem o białym krawacie i końcówce ogonka, bardzo żywym i o upartym charakterku. Niestety zabrałam ją ze sobą jadąc do Niemiec, gdy miała dwa lata i już stamtąd nie wróciła. Wtedy stwierdziłam, że najwyraźniej nie powinnam mieć psa, skoro każdy – mimo moich wysiłków – źle kończy.
Przez pół roku miałam w domu gawrona – Stasia. Był oswojony, bo wychowałam go od pisklęcia, karmiąc maleńką łyżeczką rozdziawiony dziób. Gdy siedział u mnie na ręku, to trzymał się tak delikatnie, żeby nie podrapać, i z gracją przechodził z ręki na rękę jak na karuzeli. Ale gdy ktoś inny próbował wziąć go Staś na rękę to wbijał się szponami tak mocno, że czasem aż do krwi i dziobał intruza. Mieszkał na moim balkonie i co rano stukał w szybę budząc mnie i domagając się jedzenia. Dostawał przekąskę i szłam robić mu jedzenie do kuchni. Czekał grzecznie, bo wiedział, że „papu” zaraz będzie skoro już wstałam. Na wiosnę miałam go wypuścić, był już duży i poradziłby sobie pewnie… Niestety wylądowałam w szpitalu, Stasiem zajęła się więc moja mama. Dostawał jedzenie ściśle według instrukcji, ale marniał w oczach. O tym, że odszedł powiedziała mi mama dopiero w drodze powrotnej do domu. Wtedy stwierdziłam, że żadnych zwierząt więcej. Zostawiają po sobie taką pustkę, gdy odchodzą…